Środa, 24 Grudzień
Imieniny: Adama, Ewy, Irminy -

Reklama


Reklama

„Boże Narodzenie nie przyszło do mnie od razu” - rozmowa z księdzem Andrzejem Adamczykiem


Nie pamięta jednego, najważniejszego prezentu. Pamięta za to wspólny czas, ciszę Adwentu i moment, gdy ktoś po prostu Go zaprosił. Ks. Andrzej Adamczyk, proboszcz parafii Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny w Szczytnie, opowiada o Bożym Narodzeniu, które przyszło do niego dopiero z czasem – o wierze, która dojrzewała, o świętach przeżywanych bez pośpiechu i o tym, dlaczego dziś tak łatwo pozwalamy, by minęły obok nas.

 



Które to będzie Boże Narodzenie w księdza życiu?

Jeśli dobrze liczę, pięćdziesiąte szóste (śmiech). To sporo lat, ale każde z tych świąt było inne. Inne okoliczności, inny etap życia, inne przeżywanie. Jedno się jednak nie zmienia – to zawsze jest czas, który zatrzymuje.

 

A pierwsze Boże Narodzenia, które ksiądz pamięta z dzieciństwa?

Bardzo wyraźnie pamiętam święta rodzinne. Dom, rodziców, dwoje rodzeństwa. Wigilia zawsze była u nas. Choinka, potrawy, wszystko przygotowane wspólnie. Drugi dzień świąt czasem spędzało się u dalszej rodziny, ale samą Wigilię i pierwszy dzień świąt zawsze w domu. To były takie tradycyjne, polskie święta – bez pośpiechu, bez wyjazdów, bez kombinowania.

 

Jak mały Andrzej, jak dziecko przeżywało święta? Bardziej jako wydarzenie religijne czy raczej radość, zabawę?

Zdecydowanie jako radość i wolność. Dla dziecka święta to był śnieg, zabawy na dworze, koledzy, ganianie się od rana do wieczora. Najpierw podwórko, a dopiero potem dom. Ta religijna świadomość przychodzi później. W dzieciństwie to była przede wszystkim atmosfera, ciepło, bliskość, czas wolny.

 

A prezenty?

Oczywiście, że się na nie czekało. Ale to były inne czasy. Pojawiały się pomarańcze, czekolada, czasem coś prostego. Bardzo często dostawałem modele samolotów do sklejania. I to było piękne, bo potem siedziało się z tatą, kleiło, rozmawiało. Te prezenty nie były najważniejsze. One były pretekstem do bycia razem.

 

Czy któryś prezent szczególnie zapadł księdzu w pamięć?

Nie było jednego takiego „najważniejszego”. Bardziej pamiętam wspólny czas niż same rzeczy. To sklejanie modeli, rozmowy, bycie razem. Do dziś uważam, że to było cenniejsze niż sam przedmiot.

 

Wspominał ksiądz też o „zakładowych choinkach”.

Tak, to był wtedy bardzo ważny element. W pracy rodziców organizowano choinki dla dzieci. Był Mikołaj, była paczka, każde dziecko coś dostawało. To też budowało wspólnotę i poczucie, że święta są czymś więcej niż tylko prywatnym wydarzeniem.

 

Kiedy pojawiło się w księdzu myślenie, że Boże Narodzenie to coś więcej niż rodzinny zwyczaj?

To przyszło znacznie później. Bardzo konkretnie w liceum, w pierwszej klasie. Wtedy zaczęło się moje dojrzewanie w wierze. Wcześniej chodziłem do kościoła, jak większość młodych ludzi, ale nie byłem szczególnie gorliwy (śmiech). To ważne, żeby to jasno powiedzieć.

 

Czyli wiara potrzebowała czasu?

Zdecydowanie. U mnie to nie było od dziecka. W liceum zaczęło się coś zmieniać. Pojawiła się świadomość obecności Boga w moim życiu. I dopiero potem przyszło zaangażowanie w życie parafii, oazę, służbę przy ołtarzu. Najpierw było doświadczenie, a potem konsekwencje.

 

Pamięta ksiądz moment, który był szczególnie ważny?

Tak. Chodziłem już na msze młodzieżowe, ale po nich wszyscy szli na spotkania do salki, a ja wracałem do domu. Podczas kolędy ksiądz, który był opiekunem młodzieży, zapytał mnie, czy przyjdę też na spotkanie. To zaproszenie było dla mnie bardzo ważne. Poczułem, że ktoś mnie zauważył, że jestem potrzebny.


Reklama

 

 

I wtedy zaczęła się „przygoda”?

Tak. Spotkania, mała grupa, rozmowy, rekolekcje wyjazdowe w górach. Z perspektywy czasu widzę to jako wielką przygodę wiary. Były też poranne msze przed szkołą, wspólna modlitwa. Religii w szkole jeszcze nie było, więc sami szukaliśmy przestrzeni. Gdy w szkole średniej odkryłem obecność żywego Chrystusa w moim życiu, w Kościele, w sakramentach, co czasami nazywane jest spotkaniem Chrystusa, to nie było dla mnie „obrzędów, form, kościelnych zwyczajów ale wszystko było i jest spotkaniem z Chrystusem.

 

Ilu z was z tej licealnej drogi zostało duchownymi?

Wszyscy.

 

Serio?

To może brzmieć niewiarygodnie, ale tak było. W klasie maturalnej zostało trzech chłopaków. Dwóch poszło do seminarium, trzeci najpierw chciał zostać historykiem, ale dołączył do nas rok później. Wszyscy skończyliśmy seminarium. Jeszcze jeden kolega z rocznika też został księdzem. Dziś jest proboszczem.

 

Ksiądz powiedział w jednym z kazań, że dziś Boże Narodzenie jest nam trochę „kradzione”. Co ksiądz miał na myśli?

Mam na myśli to, że bardzo łatwo jest przeżyć święta tylko zewnętrznie. Zrobić zakupy, przygotować potrawy, posprzątać dom, spotkać się przy stole – i na tym się zatrzymać. A przecież to wszystko jest tylko oprawą. Dobrą, potrzebną, piękną, ale jednak oprawą. Jeśli zabraknie tego, co w środku, to święta przechodzą obok nas.

 

Co jest tym „środkiem”?

Adwent. Przygotowanie duchowe. Zatrzymanie się wcześniej, a nie dopiero w Wigilię. Kościół daje nam na to cztery tygodnie i one mają sens. Problem w tym, że my dziś po 1 listopada od razu wchodzimy w Boże Narodzenie. Znicze znikają, pojawiają się choinki, reklamy, muzyka. Przeskakujemy Adwent.

 

A ksiądz mocno akcentuje Adwent.

Bardzo. To jest dla mnie jeden z najpiękniejszych okresów w roku. W naszej parafii mamy codzienne roraty o 6.30 rano. Kościół jest zupełnie ciemny, przychodzimy w ciszy, zapalamy światło w trakcie liturgii. Wychodzimy – robi się jasno. To ma ogromną symbolikę. Wymaga wysiłku, wcześniejszego wstania, ale właśnie przez to pozwala się zatrzymać. Pozwala spotkać się ze sobą, ale i Bogiem, Panem Jezusem...

 

W świecie, który ciągle biegnie.

Dokładnie. To jest ten moment, kiedy człowiek mówi sobie: teraz na chwilę stop. Posłucham Słowa, pobędę w ciszy. Adwent jest czasem radosnego oczekiwania. Nie zakupów, nie stresu, tylko czekania. I to czekanie porządkuje. Daje nam szanse na dostrzeżenie naprawdę czegoś ważne, ba najważniejszego. Narodzin Pana Jezusa. Oprócz Adwentu, o czym wspomniałem, ważne jest - i to w kontekście wykładu ks. Chrostowskiego o Bożym Narodzeniu w relacjach ewangelistów - pewna świadomość, czym to Boże Narodzenie tak naprawdę jest. A czym nie jest. Co jest tylko pewnym zewnętrznym dodatkiem, w ogóle nie związanym z Chrystusem. Wtedy koncentruje się na takich pojęciach jak „magia świąt, nastrój, zapachy, światełko pokoju, dobroczynność itd.

 

A prezenty, dekoracje, przygotowania?

Reklama

One są dobre. Kościół też przygotowuje się zewnętrznie. Choinka, szopka, śpiew. To wszystko jest potrzebne. Problem zaczyna się wtedy, gdy to zastępuje istotę. Gdy po całym tym wysiłku siadamy do stołu wyczerpani i święta nam „uciekają”.

Coraz więcej osób decyduje się też wyjechać na święta.

I sam wyjazd nie jest zły. Jeśli ktoś jedzie w góry, znajduje tam kościół, idzie na pasterkę, uczestniczy w mszy – rozumiem to. Problem pojawia się wtedy, gdy świadomie rezygnujemy z tego wymiaru. Gdy mówimy: nie będzie pasterki, nie będzie Eucharystii, nie będzie spotkania z Bogiem. To jest wybór.

 

Dla człowieka wierzącego – wybór bardzo konkretny.

Tak. To jest decyzja. Coś kosztem czegoś. Można powiedzieć wprost: kosztem wiary. Nie potępiam, ale nazywam rzeczy po imieniu.

 

Czy jest jakiś „przepis” na dobre przeżycie świąt?

Nie ma schematu. Jest fundament. Dla mnie to przygotowanie duchowe, spowiedź, pasterka, msza święta, Komunia. To spotkanie z Bogiem. A potem spotkanie z rodziną. Te dwie rzeczy się nie wykluczają. One się uzupełniają.

 

Bo Boga można spotkać też w drugim człowieku.

Oczywiście. Ale żeby Go w nim zobaczyć, sam muszę być wewnętrznie poukładany. Dlatego tak ważna jest spowiedź, pojednanie, refleksja. Łamanie się opłatkiem to nie jest tylko gest. To jest decyzja, że przełamuję opór, że zadzwonię, że spróbuję się pojednać, że coś odpuszczę.

 

A współczesny świat coraz częściej wypycha Boga ze świąt.

To mnie bardzo boli. W mediach niemal nie słyszymy dziś o narodzeniu Chrystusa. Zostają dzwoneczki, melodyjki, dekoracje. Nawet w Wigilię supermarkety gaszą światła przy choinkach, które świeciły przez cały grudzień. To wiele mówi.

 

A jednak ludzie wciąż czegoś szukają.

I to jest piękne. Pamiętam historię z Nowego Jorku, gdzie na Times Square wyłączono reklamy i pokazano scenę Bożego Narodzenia. Ludzie się zatrzymywali, robili zdjęcia. To pokazuje, że w nas jest pragnienie autentyczności. Nawet jeśli się pogubimy, ono nie znika.

 

Tylko trzeba znaleźć miejsce ciszy.

I czasu. W naszej parafii codziennie o 17.00 jest adoracja Najświętszego Sakramentu w ciszy. Ludzie przychodzą, trwają, wracają. To pokazuje, że się da. Trzeba tylko chcieć.

 

Czyli święta nie znikają. Można je tylko przegapić.

Tak. Pan Jezus rodził się bardzo cicho. Bez hałasu. I dlatego warto się zatrzymać, zanim miną. To szansa, to nadzieja, to czas, aby przyjść do Pana Jezusa, pogadać z nim. Zapraszam. On czeka. Może ta obecność w kościele w tym okresie będzie dla niego najpiękniejszym prezentem. A może to będzie prezent dla nas samych. Sprawdźmy to...

 



Komentarze do artykułu

Napisz

Galeria zdjęć

Reklama

Reklama


Komentarze

Reklama