Piątek, 25 Kwiecień
Imieniny: Bony, Horacji, Jerzego -

Reklama


Reklama

„Ostatni skaut” Leszka Mierzejewskiego. Felieton o tamtych czasach, które nie przeminęły


Były złote czasy lniarstwa, wolne soboty, kolorowe „Rubiny”, „Kabaret Olgi Lipińskiej” i pierwsze Studio 2. Ale były też podsłuchy, ORMO, SB i system, który wnikał głęboko w ludzkie sumienia. Leszek Mierzejewski – z perspektywy mechanika, grafika, z-cy dyrektora, a dziś publicysty – wraca do Szczytna lat 70. i 80. Bez sentymentalnej lukrowanej opowieści. Z dystansem, gorzką refleksją i celnym komentarzem o tym, co naprawdę zostało z tamtej „dostatniej” epoki. To nie tylko wspomnienie – to lekcja pamięci.



Był rok 1974, apogeum epoki Edwarda Gierka, kiedy to „Polska rosła w siłę, a ludzie żyli dostatniej”. Pracowałem już siódmy rok w największym zakładzie produkcyjnym w Szczytnie i w naszym rejonie, bo w Północnych Zakładach Przemysłu Lniarskiego, które skupiały wszystkie zakłady leżące na północy Polski: w Miłakowie, Ełku, Sępopolu, Łomży i Bielsku Podlaskim. 

 

Jedynie nie wchłonęły zakładów w Malborku. Na liście ówczesnych zdobyczy produkcyjnych było wprowadzanie nowości rynkowych: płyt paździerzowych ognioodpornych, z dodatkiem azbestu oraz płyt szlifowanych i obustronnie laminowanych. Dyrektorem naczelnym był mgr Tadeusz Molenda, zastępcami byli: ds. technicznych inż. Zbigniew Ginter, ds. produkcji mgr inż. Tadeusz Graczykowski, ds. ekonomicznych mgr Stefania Malec, ds. kontraktacji i skupu mgr inż. Marian Juszczyk. 

 

Ja pracowałem w dziale głównego mechanika, gdzie szefowali fachowcy z najwyższych półek, bo po polskich politechnikach. W tamtych latach politechnik było kilka, a ich renoma była niepodważalna. Moi szefowie zmieniali się co kilka lat, awansowali lub byli przerzucani na wyższe stanowiska do innych zakładów: Wojciech Walkiewicz, Ryszard Czaicki, Bogusław Gutkowski, i ja zamykający te złote czasy mechaniki w lniarstwie. 

 

Do ciekawostek z tamtego okresu zaliczam istnienie zakładowej gazety „Lenpol”, która była pierwszą po wojnie lokalną gazetą w naszym powiecie. W dniu 5 stycznia 1974 roku obchodziliśmy pierwszą rocznicę jej istnienia.

 

Od lewej: Leszek Mierzejewski, Anna Mazur, Barbara Kazimierczak, Tadeusz Molenda i Teresa Puzyna.

 

Dziś z łezką w oku wspominamy wzloty i upadki tej gazety z Bogusławem Palmowskim, który również pierwsze kroki w Szczytnie stawiał w branży lniarskiej i parał się oprócz ekonomii - dziennikarstwem. Ja w redakcji byłem odpowiedzialny za grafikę. W pamięć wbił mi się ten 1974 rok, bo wtedy w naszym mieście pojawiły się w sklepach i to bez kolejek zdobycze rynku: szynka i inne przetwory mięsne. 

 

Również w jedynym sklepie meblowym na ul. Ogrodowej bez problemu można było kupić meblościankę (z płyty wiórowej lub z paździerzowej okleinowanej). Był to szał mody w mieszkaniach z wielkiej płyty. Jednak wszystkie nowości przebiły wówczas wolne soboty. Pierwsze pojawiły się już w 1972 roku i początkowo było ich sześć. Z roku na rok ich liczba rosła. 

 

Pamiętam odprawę w dyrekcji „Lenpolu” i apel o zwiększenie wydajności pracy ze względu na okrojenie ilości dniówek. Mój starszy kolega Sławomir Moroz, inżynier po politechnice warszawskiej skwitował ten apel popularnym powiedzeniem: „czy się stoi, czy się leży, dwa tysiące się należy”. 

 

Jeszcze większą radość sprawił nam I Sekretarz Edward Gierek i rządząca Polska Zjednoczona Partia Robotnicza, gdy na czas wolnych sobót, bo 30 listopada obdarowano nas szczególną rozrywką, mianowicie wystartowało pierwsze Studio 2 i od razu zawładnęło naszym czasem. Z tego okresu pamiętam koncert szwedzkiej grupy ABBA, zachodnie filmy i seriale: „The Muppet Show”, ”Między nami jaskiniowcami”, „Kosmos 1999”, „Planeta małp”, czy „Rewolwer i melonik”. Wszyscy oglądali „Kabaret Olgi Lipińskiej”, emocjonowali się przygodami Simona Templera ”Świętego”. 


Reklama

 

Byłem oszołomiony, gdy 6 grudnia 1971 roku po raz pierwszy ujrzałem emisję programu w kolorze. Była to transmisja z otwarcia obrad VI zjazdu PZPR. Później z przerwami oglądałem w kolorze wybrane programy. Stały barwny „Dziennik” pojawił się na ekranie 1 maja 1972 roku. 

 

Kolorowy telewizor marki „Rubin 707p” kupiłem na raty w 1975 roku w sklepie przy ul. Odrodzenia w Szczytnie za 22 tys. złotych. Wyprodukowany został w Warszawskich Zakładach Telewizyjnych, na licencji ZSRR. Był on prawdopodobnie pierwszy na mojej ulicy. Na wieczornych seansach pojawiała się cała moja rodzina i najbliżsi sąsiedzi. Z początku to mnie cieszyło, później stało się utrapieniem. 

 

Na szczęście w nieszczęściu „Rubin” miał wady i zalety - dość często się psuł i miałem święty spokój wieczorami. Drugą wątpliwą zaletą było, że dość mocno się nagrzewał, dlatego zimą pracował dodatkowo jako grzejnik. Pamiętam żarty, że nazywano go „zemsta Stalina”, gdyż powodował samozapłony. Faktycznie, to nie była zemsta Stalina, tylko ludzie ustawiali go w wąskich meblościankach, a na obudowie kładli serwetki lub inne ozdoby. Wówczas Rubinowi brakowało wentylacji, przegrzewał się i powstawał samozapłon. Oczywiście zabronione było publiczne krytykowanie sprzętów pochodzących lub na licencji ZSRR. W tamtym czasie, jakiekolwiek krytykowanie komuny było natychmiast wyłapywane przez Służby Bezpieczeństwa, której działalność polegała przede wszystkim na ochronie istniejącego systemu politycznego. 

 

Przeprowadzano kontrolowanie i przenikano do wszystkich struktur życia społecznego w Polsce i za granicą. Pracując na początku jako „szary urzędnik” w „Lenpolu” nie wiedziałem, tylko domyślałem się, kto jest pracownikiem SB oddelegowanym na etat naszego zakładu! 

 

Również tajemnicą poliszynela było, lecz nikt głośno nie śmiał mówić, kto jest ORMO-wcem, a kto współpracuje z Milicją Obywatelską lub donosi do organów bezpieczeństwa. Dopiero gdy zostałem nominowany na zastępcę dyrektora ds. technicznych, to oficjalnie byłem z urzędu poinformowany kto jest kim. Po prostu zostałem dopuszczony do tajnego schematu działania, do zasobów ludzkich oraz do zachowania tajemnicy przedsiębiorstwa. 

 

Tajemnica przedsiębiorstwa do dziś jest pojęciem względnym, które funkcjonuje w każdej firmie, tylko że wówczas wpajano we mnie inne zasady. Byłem na rozmowach instruktażowych w moim Zjednoczeniu w Łodzi, w Komitecie powiatowym PZPR w Szczytnie i wojewódzkim PZPR w Olsztynie. Wówczas spadła mi zasłona z oczu, ujrzałem na nowo swoich znajomych, którzy byli podległymi mi pracownikami, a jednocześnie oddelegowani byli z SB lub byli członkami ORMO. 

 

Brali cichy udział w zwalczaniu opozycji, w represjach wobec współpracowników. Działali podobnie jak cichociemni, tylko w innym celu niż polscy żołnierze szkoleni w Wielkiej Brytanii do zadań specjalnych. Niejednokrotnie szokiem dla mnie było poznanie prawdziwego lica bliskich znajomych. Włosy mi na głowie stawały, gdy dowiedziałem się o wykorzystywanych podsłuchach telefonicznych. 

 

O tajnych przeszukaniach w biurkach, w szafkach - dokonywanych zazwyczaj w celu potwierdzenia informacji o czyjejś wywrotowej działalności. Podstawowym narzędziem inwigilacji była obserwacja, którą obejmowano konkretną osobę, wydział albo określone miejsce. Celem było nie tylko odnotowanie, skąd i dokąd udaje się obserwowany pracownik, ale z reguły także fotografowanie ludzi, z którymi się spotykał. Robiono zdjęcia spotkań i zawsze notatki. 

Reklama

 

Szczególnie obserwowano już wcześniej „podpadniętych” osobników. Teraz wracam myślą do pierwszej euforii po zarejestrowaniu NSZZ "Solidarność" w dniu 10 listopada 1980 r. w Sądzie Najwyższym, i do satysfakcji, że wkrótce związek liczył w Polsce niemal 10 mln członków. Jako nieopierzony wówczas z-ca dyrektora w Zakładach Lniarskich w Szczytnie - byłem mocno zdziwiony poczynaniami „Solidarności”, dopuszczonej przez odgórne władze do „współzarządzania”. T

 

ylko kilka osób z ich szeregów trzeźwo i przyszłościowo myślała, większość szła na żywioł. W Szczytnie (i nie tylko) kwintesencją ich poczynań było dążenie do natychmiastowych „czystek kadrowych”: powywalać część dyrektorów i ważniejszych kierowników. Nie zastanawiali się wówczas, że firmy „padną”, bo zabraknie w ich szeregach odpowiednich następców. Największym błędem, wg mnie, było, że nie zrobili czystki z wtyczek SB, z ORMO-wcami i z innymi konfidentami. 

 

Część z nich przenikła w ich szeregi, część się przefarbowała, część dalej działała i miała się do emerytury okej. W międzyczasie władze komunistyczne i Służba Bezpieczeństwa idealnie wykorzystały wszystkie ich błędy - przystępując do likwidacji wcześniej spenetrowanych środowisk. W nocy z 12 na 13 grudnia 1981 roku wprowadzono w Polsce stan wojenny. Wiele osób, nie tylko z mojego zakładu w Szczytnie zostało aresztowanych przez SB i MO, przewieziono ich do więzień lub do tzw. ośrodków odosobnienia (zakładów internowania). 

 

Obecnie nie śmieszą mnie działacze Solidarności, ale osobnicy, którzy w tamtych latach stali z boku, trzęśli portkami, lub byli w opozycji, ewentualnie jeszcze się nie narodzili – a dziś pozjadali wszystkie w tym temacie rozumy. 

 

Najdziwniejsze jest, że obecnie „po swojemu” rozwiązują problemy z tamtych lat. Pozytywnie wspominam z tamtego okresu niektórych aktywistów „Solidarności”, którzy wiele dobrego zrobili nie tylko dla polskiego lniarstwa, ale nie w pełni zostali docenieni. 

 

Obecnie spotykam się i szczerze rozmawiam z działaczami z tamtych lat, którzy przyznają mi rację, twierdząc, że dziś zapomina się o robotniku, że spośród solidarnościowych postulatów z sierpnia 1980 roku pozostały tylko wolne soboty. Dziś, po czterech dekadach, w wielu branżach, pracownicy walczą o nowe przywileje, teraz o wolne niedziele. 

 

Mało cyrk, to parodia, że dopomina się o obniżenie godzin pracy i podwyższenie zarobków, bo pracujemy najwięcej w Europie, średnio ponad 2 tysiące godzin rocznie. Dla porównania w Niemczech jest to półtora tysiąca. Zarabiamy wszyscy za mało. 

 

Więc szczególnie robotnik jest zmuszony pracować dłużej i wydajniej. Dziś „Solidarność” zwierza się, że lista, która czeka na spełnienie, jest wciąż długa. Wszyscy czekają na zmiany w ustawie o związkach zawodowych, na większe uprawnienia dla Państwowej Inspekcji Pracy, na wolne niedziele w handlu i w innych dziedzinach życia, na wzrost emerytur... Tak myślę: - to się dzieje już 45 lat, czekają i rozmawiają! Lepiej niech się przepiszą do OLWiZ (Organizacja Lubi Wypić i Zakąsić) – lepiej na tym wyjdą...

tekst Leszek Mierzejewski

e-mail: leszek.mierzejewski@gazeta.pl



Komentarze do artykułu

Napisz

Reklama


Komentarze

Reklama